Recenzja filmu

Nie patrz w górę (2021)
Adam McKay
Leonardo DiCaprio
Jennifer Lawrence

Celebrytki w bikini, zagłada ludzkości, kotki z Instagrama

Filmy Adama McKaya bywały narracyjnie bardziej precyzyjne (wręcz matematyczna analiza kryzysu rynku nieruchomości w "The Big Short"). Kiedy indziej operowały celniejszym politycznie ostrzem
 Celebrytki w bikini, zagłada ludzkości, kotki z Instagrama
"Wasz news o ogromnej komecie, mającej uderzyć za pół roku w Ziemię zebrał za mało klików. Ściągamy ten temat. Nikogo on nie grzeje". Mniej więcej tak brzmi komunikat od redaktora naczelnego popularnej waszyngtońskiej gazety. Lepiej obeznana z realiami social mediów Kate Dibiasky (Jennifer Lawrence) nie jest tym zaskoczona. Doktorantka jest przejęta wagą swojego naukowego odkrycia, ale akceptuje, że nowa fryzura Brada Pitta wywołuje więcej zamieszenia w sieci. Więcej udostępnień, więcej reakcji, więcej debat i komentarzy autorytetów. Przegrana sprawa. Mentor Kate, raczej staroświecki doktor Randall Mindy (Leonardo DiCaprio) spodziewał się pełnej mobilizacji społeczeństwa, międzynarodowej współpracy naukowców i globalnej akcji informacyjnej o nieuchronnej zagładzie. Nic z tego. Jedyne, co pozostaje Mindy'emu, to drżące ze stresu ręce i zapas zażywanych od dawna antydepresantów. Może przed Końcem Czasów uda mu się jeszcze zrzucić kilka kilogramów nadwagi.

W "Nie patrz w górę" Adam McKay wraca na swoje ulubione terytorium. Spogląda na, tym razem fikcyjny, amerykański establishment. Na jednej flance wojskowi generałowie – głównie pozoranci, ubrane w mundury osiedlowe łobuzy. Na drugiej zarozumiała i politycznie krótkowzroczna pani prezydent (Meryl Streep). Wygrała wybory, bo została złapana na zdjęciu z papierosem. To tej prasowej nowince a nie ekonomicznym decyzjom zawdzięcza wizerunek "niezależnej kobiety". Janie Orlean poznajemy w ostatnich miesiącach pierwszej kadencji. Mało kto w jej sztabie wierzy w sensacyjne doniesienia Mindy'ego i Dibiasky. Nikt nie jest też przekonany, czy uratowanie ludzkości pozytywnie wpłynie na sondażowe słupki. Jakie czasy, taka elita. Rozgrywającym jest jednak Peter Isherwell (Mark Rylance), właściciel technologicznego giganta, krzyżówka Marka Zuckerberga i Steve'a Jobsa. Sami już zdecydujcie, czy jest cyborgiem, kosmitą czy reptilianinem.



"Nie patrz w górę" to kino wychodzące od totalnego planu i kosmicznej perspektywy, ale skupione na jednostkach: bezradnych i beznadziejnych, przerażonych i zdesperowanych. Wielość wątków i bohaterów nie odwraca uwagi od psychologicznie złożonych portretów Kate Dibiasky i Randalla Mindy'ego. Rozpadające się małżeństwo, uzależnienie od leków, romans z prezenterką telewizyjną, flirt ze światem mediów, fałszywa pewność siebie, ukrywane przerażenie. DiCaprio ma dość miejsca, by się wykrzyczeć, ale przede wszystkim wycofać i dać wyraz zakłopotaniu. Przełamuje tym samym swoje aktorskie emploi. Zazwyczaj to przecież lider i samiec alfa. Tym razem to postać krępująca i typ pantoflarza. Dibiasky natomiast ma temperament i arogancję, ale za mało determinacji i dyscypliny, by ktokolwiek potraktował ją poważnie. Ignorowanie jakiegokolwiek głosu z prowincji to zwyczaj śmietanki towarzyskiej Waszyngtonu. Taka tradycja, której nikt specjalnie nie stara się nawet ukrywać.

Filmy Adama McKaya bywały narracyjnie bardziej precyzyjne (wręcz matematyczna analiza kryzysu rynku nieruchomości w "The Big Short"). Kiedy indziej operowały celniejszym politycznie ostrzem (połamane moralne kręgosłupy w "Vice"). "Nie patrz w górę" to innego rodzaju filmowa bestia, nie stąpająca po ziemi tak twardo jak jej dwaj słynni poprzednicy. To nie wyważona satyryczna refleksja, ale farsa pełną gębą. Groteskowa tonacja faktycznie kojarzyć może "Nie patrz w górę" z "Doktorem Strangelove'em", ale zdecydowanie dominują zgrywy rodem z filmów z Sachą Baronem Cohenem. Mało tu fabularnych niuansów, więcej przesady, ekscesu i nieskrępowanego rechotu. Niewielu spotkamy tu ludzi z krwi i kości, więcej karykatur, kukieł i marionetek.



Powiewająca amerykańska flaga, podnoszące morale przemowy, heroiczne misje ratownicze, narady w Gabinecie Owalnym, śmiertelna powaga w bazie dowodzenia NASA, ckliwe popowe piosenki o jednoczącej się ludzkości. Znacie to doskonale. McKay wielokrotnie sięga po ikonograficzny repertuar kina katastroficznego, ale umieszcza go w zupełnie innym kontekście. W "Nie patrz w górę" wszystkie deklaracje są na pokaz, wszystkie postawy na niby. Od wiążących decyzji ważniejsza jest PR-owa kalkulacja. Bojowe przesłanie z Dnia Niepodległości deklarujące, że "damy sobie radę, nigdy się nie poddamy, że walczymy do końca!" zastąpione zostaje straceńczym, chimerycznym "cholera, jesteśmy bez szans...".

"Nie patrz w górę" jest filmowym moralitetem i wyrazistym artystycznym apelem. Przypominającym o zepsuciu rządzących i alarmującym przed technologiczną ofensywą na społeczną tkankę. W optyce Adama McKaya człowiek ma coraz mniej miejsca, by samodzielnie działać i samodzielnie myśleć. Może też już być za późno na jakąkolwiek zmianę. W "Nie patrz w górę" udało się zbudować autentyczne wrażenie zagrożenia. Nie jest ono związane ze zbliżającą się w stronę ziemi kometą wielkości Manhattanu tylko z faktem, że utraciliśmy umiejętność komunikacji, przestaliśmy ze sobą prawdziwie rozmawiać. Wpadliśmy w limbo plotkarskiego szumu i wysysających życie powiadomień. Ciągłe ogrywanie tego katastroficznego paradoksu, na różnych płaszczyznach i w różnych konfiguracjach, jest głównym atutem "Nie patrz w górę" Najpierw opanujmy informacyjne tornado. Tylko wtedy będziemy w stanie uratować się przed falami zalewającymi miasta.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones